We Lwowie, zasypanym śniegiem po uszy, pod drzwiami filharmonii, ozdobionymi mroźnymi wzorami, zebrała się garstka ludzi: dorośli i prawie dorośli. Najmniejsze postacie jako pierwsze śpieszą z otwarciem ciężkich drzwi, aby nie tylko ogrzać się w pomieszczeniu, ale także zobaczyć/usłyszeć coś nowego i ciekawego – przynajmniej tak zapewniali starsi. Ale tych „starszych” słuchaczy jest nie mniej, a nawet więcej. Wszyscy przyszli posłuchać opery dla dzieci „Album rodzinny” polskiego kompozytora Jerzego Kornowicza, która połączyła w zakrojonym na szeroką skalę projekcie współpracy dwie filharmonie: Filharmonię Kijowską (premiera 8 grudnia) i właśnie Filharmonię Lwowską (premiera 10 grudnia).
Nietypowo i oczywiście ciekawie jest posłuchać muzyki współczesnej (szczególnie opery) napisanej dla dzieci, zapoznać się z twórczością współczesnego, znanego polskiego kompozytora i obserwować dość nietypowy format dla sceny filharmonii. Myślę, że to wyjaśnia przeważającą większość dorosłych słuchaczy na sali. Dodać jednak trzeba, że ciepły tytuł opery oraz równie ciepłe anonsy i wywiady, w których współtwórcy, w szczególności kompozytor, «otwierają album», ukazując brzegi jego stron, obudziły w każdym z nas chęć zanurzenia się w beztroski i niewinnie życzliwy dziecięcy świat.
Sam kompozytor zauważył, że opera jest uniwersalna – włożył w nią zarówno prostolinijną moralność dla najmłodszych, jak i znaczenia „między wersami” dla starszego pokolenia. Otóż 10 grudnia byliśmy tutaj, każdy z własną wewnętrzną prośbą, przeglądając i czytając niesamowite broszury, zawierające wszystkie niezbędne informacje o operze, i czekając na początek.
Zgasło światło, a wraz z nim ogólny gwar panujący na sali. Oczy skupione są na scenie, która będzie błyszczeć przejrzałym, żółtym światłem. Na scenie pojawia się dyrygentka Nataliia Stets i Narodowy Zespół Solistów «Kijowska Kamerata». «Album rodzinny» Jerzego Kornowicza otwiera się machnięciem ręki dyrygenta.
Uwertura
Opresyjna muzyka i artystycznie przerażone twarze głównych bohaterów zaskoczyły słuchaczy: początek ten nie został zapisany w libretcie, choć zdecydowanie przykuł uwagę wszystkich obecnych. Ale gdy tylko soliści włączyli telewizor i zaczęli przełączać swoje ulubione kanały, wszystko wydawało się ułożyć. Być może wprowadzenie to symbolizowało ucieczkę od skomplikowanego dorosłego życia do beztroskiego świata dzieci.
A jednak już od pierwszego dźwięku gra „Kijowskiej Kameraty” stała się tą pojedynczą, dynamicznie wyważoną, plastikową kartką albumu, na której w bardzo naturalny sposób zaczęła się rozwijać fabuła opery. Bardzo ciekawy pomysł twórców opery pojawił się w zmianie klatek projekcji wideo: przełączanie kanałów i błyskawiczne „przełączanie” muzyki zostały zsynchronizowane. Nie jest to wcale łatwe zadanie, ale udało się go jak najlepiej zrealizować dzięki precyzji dyrygentury Natalii Stets i natychmiastowej profesjonalnej reakcji orkiestry.
Scena 1 i 2
Zabrzmiał głos sopranistki Anastazji Poważnej – od razu w obrazie, wyraźnie, kolorowo – zwróciła się do swojego „brata”, kontratenora Stanisława Tsemy, aby zaprosić go w podróż wspomnieniami. W odpowiedzi on zaczyna śpiewać: po sali przetoczył się dźwięczny, bogaty głos, zaskakujący nie tylko swoją mocą, ale także oryginalnością rzadkiej męskiej skali. Górne nuty Anastazji również świeciły nie mniej jasno i bogato. Gdy tylko solistka przeszła do niskiego dla siebie rejestru – brzmienie głosu stało się bardziej stłumione, a na pierwszy plan wysunęła się orkiestra, wtedy pojawiła się trudność w usłyszeniu poszczególnych słów.
Zespół smyczkowy umiejętnie przeplata jedną scenę z drugą, wypełniając grą całą przestrzeń, a jednocześnie nie przyciągając głównej uwagi słuchaczy. Na ekranie pojawia się ilustracja przedstawiająca niebieską płytkę (która, podobnie jak pozostałe „fotokartki” z albumu, jest dziełem artystki Joanny Rusinek). Na ten temat wokaliści znakomicie wykonują duet: jeden z solistów swoim głosem powtarza figurę rytmiczną partii orkiestrowej, drugi natomiast śpiewa główny tekst. Później, podobnie jak pierwszy wokalista, swoje głosy dorzucają także muzycy orkiestry.
Taki rozdział partii, specyficzny rytm i charakter muzyki zdecydowanie zrobiły wrażenie na słuchaczach, skupiając na sobie uwagę nawet najbardziej niespokojnych. Trudność w zrozumieniu słów nie znika jednak nawet wtedy, gdy wszystko jest wyraźnie słyszalne, gdyż celowo lub nie, akcenty są umieszczone bardzo podstępnie, często wręcz wbrew ogólnie przyjętym normom (chociaż jestem pewna, że dzieciom się to podobało).
Scena 3 i 4
Te dwie sceny dotyczyły historii (prawie prawdziwych) o pra- i prapradziadkach: krótkotrwałej miłości babci, pianistycznej przeszłości prababci i fascynacji nią pradziadka. Wszystkie te historie miały niewątpliwie charakter baśniowy, ale wyróżniała się tylko jedna drażliwa – opowieść o dziadku, który zaginął w rosji i dlatego przestał wysyłać listy do swoich dzieci. Ten epizod został starannie zamaskowany niewinnymi spekulacjami dzieci, które zdecydowały, że dziadek po prostu nie ma znaczków. Dlatego zapewne najmłodsi słuchacze nie zrozumieli tragedii, którą bez wysiłku czytają dorośli – Ukraińcy, którzy przez całe życie, a zwłaszcza w latach obecnej wojny z rosją, byli świadkami podobnych, a nawet bardziej brutalnych okrucieństw.
Te kontrastujące części naturalnie przenikały się ze sobą. Po smutnej historii o dziadku, humorystyczna aria Anastazji o prababci zaświeciła jak wschodzące słońce, a potem soliści zabłysnęli genialnym duetem o pradziadku.
Ponieważ w sali nie było włączono światło, nie było możliwości odczytania tekstu, który bez podpowiedzi w książeczce był raczej trudny do zrozumienia, gdyż partie duetu składały się z przeplatanych ostrych sylab na tle tej samej zróżnicowanej rytmicznie muzyki orkiestry. I to właśnie te wspólne numery Anastazji i Stanisława raz po raz przywracały uwagę publiczności, pozostawiając wiele wrażeń.
Scena 5 i 6
«…w każdej rodzinie są przecież różne nacje. Mają trochę inne zwyczaje, kiedy indziej obchodzą święta. Ważne, żeby o nich pamiętać.»
Scena ta poświęcona jest tragedii narodu żydowskiego – kolejnemu historycznie ważnemu tematowi poruszonemu przez autora. W rozmowie z Jerzym Kornowiczem dla media The Claquers kompozytor tak wyjaśnia ten epizod: «animacja pary chasydzkiej na projektorze wideo biorącym udział w operze powoli zanika, a na samym końcu obrazu pojawia się pusty pejzaż. Podobnie jak dzisiaj w Polsce, mamy tylko puste miejsca po cywilizacji żydowskiej.» Bardzo ważne jest, aby przypominać dorosłym i opowiadać dzieciom o tych tragicznych wydarzeniach historycznych, których nie mamy prawa ignorować ani zapominać.
Kompozytor bardzo subtelnie podkręcił atmosferę tekstu, przeplatając w partyturze podekscytowane, długie łkania oraz aktywne i ostre pizzicato, które później przekształciły się w potężne uderzenia, gdy tylko na ekranie pojawiła się łódź otoczona wzburzonymi falami. Jednak głównym tematem animacji jest pirat w spódnicy. Soliści spierają się: czy to chłopiec czuje się dziewczynką, czy dziewczyna czuje się chłopcem?
Myślę, że w ten sposób autor zwraca uwagę w tym odcinku na aktualny temat, dotkliwie poruszany przez współczesne społeczeństwo – równość płci, łamanie stereotypów, co dyskretnie pokazuje się w różnych zakamarkach opery. Nie zapominajmy jednak, że wszystko to zostało starannie ukazane w barwnej oprawie artystycznego i wirtuozowskiego występu solistów, którzy wykorzystując skrajne granice swej rozpiętości, hiperboliczną dykcję i najlepsze umiejętności aktorskie, przekazywali widzom zamysł kompozytora.
Scena 7
«A wiesz, co jest w samym końcu naszego albumu?»
Dżungla. Małpa siedzi na gałęzi. Ze sceny dochodzi intrygujące dudnienie – to wiolonczelista wybijający dłońmi rytm na swoim instrumencie. Główni bohaterowie rozpoczynają finałowy duet opery.
W rytmie marszu „Kijowska Kamerata” zabrzmiała bardzo wyraźnie, żywo i integralnie. Batuta dyrygentki Natalii Stets pewnie przecina powietrze, utrzymując wykonawców w naoięciu. Wokaliści pokonują wszelkie przeszkody techniczne, zarówno dotyczące nut, jak i słów i okrzyków, bez utraty artyzmu, bez najmniejszego cienia niepewności na twarzach. Wirtuozowskie pasaże zmieniają się w recytację, by następnie ponownie przekształcić się w zaskakująco złożone techniki wokalne. Uwaga publiczności była całkowicie skupiona na akcji rozgrywającej się na scenie.
«ostatnia scena o małpie jako naszej prapraprababci… Czyli to poszerzenie odbywa się w przestrzeni, od własnej rodziny poprzez rodzinę ludzką do identyfikacji z naturą, ale także w czasie, od teraźniejszości do czasu historycznego i ewolucyjnego.» – taką idee Jerzy Kornowicz umieścił w ostatniej scenie opery, która została podsumowaniem naszej podróży po gałęziach drzewa genealogicznego.
Na projekcji wideo pojawiają się miniatury wszystkich przodków. Orkiestra cichnie, a z ust solistów padają ostatnie słowa: „Ty i ty, i ty – i ja!”. Bohaterowie schodzą ze sceny przy dynamicznej końcówce instrumentów smyczkowych. Wraz z ostatnim machnięciem batuty dyrygenta album się zamyka. Rozlegają się brawa.
W holu jest hałas: zewsząd słychać żarliwe dyskusje o właśnie zakończonym koncercie, szelest kurtek, szybkie tupoty małych nóżek schodzących z balkonu. Zatrzymałam się na chwilę, aby zauważyć i przypomnieć sobie najważniejszą rzecz, zanim wyrobiłam sobie wrażenie: twarze słuchaczy, którzy właśnie przeżyli ze mną tę historię. A najszczerszym wnioskiem były uśmiechy, które błyszczały na twarzach zarówno dorosłych, jak i dzieci.
Stał się cud, bo ciepło „Albumu rodzinnego” było w stanie poruszyć i ogrzać serca Ukraińców w najzimniejsze dni, jakie przeżywa nasz kraj. Chcę więc tylko podziękować wszystkim: kompozytorowi Jerzemu Kornowiczowi, libreciście Michałowi Rusinkowi, tłumaczce Tetianie Korotun, reżyserce Marynie Ryżowej, ilustratorce Joannie Rusinek oraz solistom: sopranistce Anastazji Poważnej i kontratenorowi Stanisławowi Tsemie wraz z orkiestrą pod dyrekcją Natalii Stets za możliwość dla każdego abyśmy odczuli to, co wróg zawsze próbował nam odebrać: serdeczne poczucie bezpieczeństwa, niewyczerpaną miłość i bezprzyczynową radość. Dzieciństwo.